EuroPride 03. Parada, Muzeum Narodowe

Z odręcznie narysowaną mapką ruszyłem zatem na Plac Bankowy. Zgodnie ze wskazówkami wysiadłem z metra na przystanku Ratusz-Arsenał i ruszyłem za kolorowymi grupkami ludzi. Po wyjściu na powierzchnię z każdej możliwej strony widać było tylko tłum. Wpłynąłem zatem na ludzkiego przestwór oceanu. Jakiś dziennikarz przepytywał jakiegoś staruszka – wulkan sodomii – dosłyszałem i tak rozbawiony ruszyłem w kierunku już wyraźnie widocznej platformy. Sam czułem się lekko nieswojo – samemu, w wielkim i nie swoim mieście w tłumie tak kolorowym jak w doniesieniach TVP. Moje doświadczenie ogranicza się do jednej parady we Wrocławiu, a był to przecież inny typ parady – bez zabawy, sam marsz, z możliwie wyraźnym wkurwem na twarzy. Parada walcząca. Tu natomiast muzyka, półnadzy chłopcy, drag queens i wszystko to, czego w Modzie na Sukces nie zobaczysz. I wszyscy z uśmiechami na twarzach, bawiący się, wyluzowani. Piękne. Jak bardzo musiałem się wizualnie wyróżniać z tłumu – spięty i samotny, wolę nawet nie wiedzieć. Trudno jednak było nie dać się porwać temu optymizmowi. Zwłaszcza że nie oglądam telewizji. Wcześniej tego dnia zadzwonił do mnie ojciec trochę jakby przytłoczony informacjami o kontrmanifestacjach z nakazem, bym w razie czego nie zgrywał bohatera, tylko uciekał. Znaczy że media szykowały się najwidoczniej na armagedon i wojnę pedalsko-naziolską - Stonewall – pomyślałem z nutką ekscytacji. A wyszło oczywiście jak zwykle. Zamiast wielkich kontrdemonstracji mała grupka z transparencikami „stop homo” i jeden „zakaz pedałowania”. I to tyle? Czułem się zawiedziony. Znajomi pytali później o jajka, które leciały w tłum, a ja musiałem z zażenowaniem odpowiadać, że żadnych jajek nie było.
Nie wiem dokładnie ile było platform, wiem tylko, że za dużo. Parada kończyła się gdzieś na Googlu, a za nią była jeszcze przynajmniej jedna, jeśli nie dwie. London Gay Men's Chorus zaintonował piosenkę z „Rentu”, jednak gdy z każdej strony otoczyły ich głośne od disco platformy klubowe dali sobie spokój i poprzestali na maszerowaniu i machaniu. Ja w tym czasie dostawałem po twarzy tęczową flagą od pozbawionego koszulki typa przede mną.



Parada bawiła się świetnie, a i ja bawiłem się świetnie. Ludzie śmiali się i machali do gapiów, a gapie odmachiwali. Kiś grubasek tańczył w samych slipach gdzieś na balkonie, a przerwane atrakcją dinner party wychylały się przez okna raz z optymizmem, raz bez, a czasem po prostu z zaciekawieniem. Koniec trasy znajdował się na Placu Konstytucji i tam też Parada dorwała hydrant zwilżający nagrzane letnie powietrze. Woda lała się wszędzie i na każdego, ci którzy mieli komu przekazać swoje komórki tańczyli przy samym hydrancie jak na konkursie mokrego podkoszulka.
Z platform znów leciało disco.


Kolejnym obowiązkowym punktem wypadu do Stolicy było Muzeum Narodowe, a jednak ostatecznie trafiłem tam jednak bardziej przez przypadek. Na starcie powitał mnie wykrywacz metalu, którego bardziej spodziewał bym się w Pałacu Kultury dzień wcześniej, ale widać ostatnio jest moda na zamachy w muzeach. Na przykład ten na Zachęcie 88 lat temu …
Wystawę udało mi się zwiedzić w godzinę, co znaczy, że eksponatów było jakby trochę mało, ale to jakoś mnie nie zaskoczyło. Zresztą miałem tylko godzinę do zamknięcia muzeum, więc jak to mówią - każdy kij ma swoje dobre strony. Trudno mi oceniać sztukę, bom strasznym abnegatem w tym temacie, żeby nie mówić że taki ze mnie prosty chłopak z prowincji. Aktów było trochę za dużo. Plakatów filmowych za mało. Sztuka lesbijska wywołała u mnie mieszane uczucia. Znaczy takie, w których szok mieszał się z przerażeniem. A był i jeden obraz, który mnie oczarował. Niestety nie pamiętam ani tytułu, ani autora, pozostaje mi zatem tylko wciąż coraz bardziej idealizowane wspomnienie. Wystawa była warta zobaczenia, szkoda tylko, że po przejściu jej pozostaje myśl – a gdzie reszta?

Co zaś się tyczy przedstawień św. Sebastiana zdecydowanie polecam tę pozycję:

Lilies - Les Feluettes [HomoCinema]
Lilies - Les Feluettes [FilmWeb]

Brak komentarzy: